Pierwsza kawa we wsi

W 1947 roku Maria i Walter Filip jak i reszta pietrowskich zaczęli powracać  do domu na Śląsk. Przywitania we wiosce były różne, czasami smutne. Gdy Johann Wollnik meldował się w urzędzie gminy to urzędnik  warknął na niego - „A po coś tu przyjechał ty stary dziadu?”. Johann pracował później jako chałupnik, szyjąc do SPK „Jedność”. Zmarł w 1960 roku. Maria wspominała: „Jak Herman Wollnik (jej kuzyn), ze swoju familju przijechoł z treku, to wnet musieł se stawić we gminie. Wteda  urzędnikiem był Michalczyk, keri miyszkoł we stawyniu u Jorga Horaka. Wszycy mu godali Hitler zwei, bo wychlydoł jak Adolf- mioł take same własy i taki sum funs. Jak Herman prziszoł do gminy i powiedzioł, że se mynuje Herman, to  Michalczyk zrobił se czyrwyni jak puta. Ale nic, spytoł se jak mo na druhe myno, no to Herman prawi, że Adolf. Wteda  mioł puknyć ze złości. U Hermana Wollnika w familiji dycky tak było, że jedyn syn bere myna fatra – Herman Adolf. Jak Michalczyk se uspokoił to doł mu nowe myno. Tak to gminy wloz Herman Adolf a wyloz Andrzej Wolnik, choć to był tyn sum chłop. Sestrze Hermana- Hildzie, dali w gminie Halina, druhej sestrze Matyldzie dali Marta,  a bratu Oswaldowi dali Jerzy, zaś ojciec Hermana, tysz Herman od 1946 roku był Modesta. Tak to było zaroz po wojnie, eszcze musim rzeknuć, że syn teho urzędnika chodził z Hermanym do szkoły do tej samej klasy i był to bardzo fajni karlus, nie idzie nic powiedzieć”. Z czasem nastawienie urzędników się zmieniło, w gminie zaczęli pracowali też ludzie z Pietrowic. Mąż Marii był  z zawodu elektrykiem. Władzy nie podobało się imię – Walter i już w konsulacie polskim w Monachium zamieniono mu na bardziej słowiańskie –Wacław. Maria pamiętała ciężką pracę męża przy budowie linii elektrycznych, np. drewniany słup elektryczny na miejsce usadowienia wiozło dwóch elektryków na dwóch rowerach. Przed i po wojnie jadali w domu raczej skromnie. W chlewiku były przeważnie: świnia, koza, króliki, gęsi i kury. To była naturalna spiżarnia. Raz do roku zabijano świnię i to było święto. Tak  wspominała: „Na śnydanie czasto był chlyb z fetem i malckafej (kawa zbożowa) lebo kakauszale. Na obied zupa: kartoflonka, gymizyzupa  abo z zabijaczky. W niedzielu była nudelzupa. Na druhie danie były kobzole nekedy z kuskem wandzyneho masa. Na weczerzu czasto kobzole ze szpyrkama i kiszka ku tymu. W niedzielu na  swaczynu była buchta nebo kukełka i malckafej do kereho do całeho hyrnka dosypano 2 łyszky bunkawy (kawy prawdziwej). Kompot czasto był z bani.”

Oma Marii Filip opowiadała jej taką historię: W czasie wojny 30-letniej pewien żołnierz francuski, który znalazł się w Pietrowicach na Zawodziu zaszedł do Nyry (Wacławczyka -  dziś sklep Tanioch) i tam na placu zobaczył troki. Położył się w nich wygodnie i kiwał na boki. Gdy zobaczył na placu gospodynię, staru Nyrowu  to przywołał ją do siebie i podał jej mały woreczek z ziarenkami kawy i powiedział: Ugotuj mi pyszną kawę. Nyrowa wzięła woreczek z ziarenkami kawy, postawiła garnek z wodą na blasze i jak woda była wrawa to wrzuciła do niej ziarenka kawy. Mijała jedna godzina, druga godzina aż wreszcie wojak woła co z tą kawą.       A Nyrowa wychodzi z kuchni i powiada: „Panie wojoku, uż warzim to dwie hodziny , a zyrnka su durch twyrde”.[Wojacy francuscy mogli być w Pietrowicach w latach 1813-1814, na pewno byli w Raciborzu. Od tego czasu obecna ul. Konopnicka i jej polne przedłużenie była nazywana- Napolejońska Cesta. Była to wtedy główna droga do Raciborza.]

Wspomnienia zebrał Bruno Stojer